20 kwietnia 2015

Castelmezzano

Blog zwolnił tempo, za pysk chwyciła mnie praca. Co będzie dalej, nie wiem, tymczasem kontynuuję wyrywkowy dzienniczek niedawnej podróży, poświęcając wpis tytułowej miejscowości, z której był już zestaw pocztówek i ostatnio pojazd z naklejkami.

Castelmezzano: szerokość geograficzna taka jak Saloniki, Stambuł, Baku, Salt Lake City, Nowy Jork, Madryt. Mieszkańców około ośmiuset – ta liczba stale spada, pouczający jest wykres dostępny na Wikipedii, ale pomijam tu rozważania historyczno-demograficzne. Metrów nad poziom morza, odległego o pięćdziesiąt kilometrów, też formalnie ponad osiemset, choć nie wiem, jak tę informację traktować, skoro trudno tu znaleźć choćby spłachetek płaskiego gruntu – gdzie mianowicie ta formalna wysokość jest zmierzona. Miejscowość istnieje jakoby nieprzerwanie od czasów greckich, od około dwóch i pół tysiąca lat, ale po drodze nic ważnego się w niej nie wydarzyło. Po tej długiej historii zostały, o ile pamiętam – minęło już kilka tygodni – dwa bary, jeden kościół, jeden sklep spożywczy ze wszystkim, co potrzebne na co dzień oraz piekarenka z genialnym chlebem, jednym z najlepszych, jakie jadłem, i z miejscowym przysmakiem, który opisałbym jako gruby na trzy centymetry placek z ciasta półfrancuskiego z wmieszaną w ciasto słoniną i skwarkami oraz zmieloną ostrą papryką, nadającą całości, poza smakiem, pomarańczoworudy kolor bez żadnego innego nadzienia. Smakuje to znakomicie, a nazywane jest po prostu „pizzą”.

To był w sensie emocjonalnym szczyt naszej małej włoskiej podróży, natychmiastowy chwyt za serce. Ponieważ okazało się, że w niedzielę żaden publiczny transport tam nie dociera, musieliśmy opóźnić wyjazd o jeden dzień; w rezultacie mieliśmy w Castelmezzano tylko wieczór we mgle i cały dzień następny. Mogliśmy zostać dłużej, ale prognozy dla tej części Włoch zapowiadały na kolejne dni deszcze – dlatego przenieśliśmy się do Orvieto

Po kolei – najpierw widoki z autobusu z Potenzy, jadącego przez wiadukty, tunele i serpentyny.
Na koniec drogi pierwszy widok Castelmezzano:
Potem widoki z balkonu w schodzącej coraz niżej przedwieczornej mgle:
Nazajutrz poranny widok przez okno:
Potem spacery najpierw w jedną stronę, później w drugą. Trochę widoków dookoła:
I na miasteczko:
Castelmezzano jest, jak widać, przyklejone do wystających nad nim skał. Na ich szczytach są pozostałości średniowiecznych warowni, w jednej ze skał widocznych na zdjęciach wykute są tysiącletnie schody na sam szczyt, a nawet rynny, którymi załoga zbierała deszczówkę. Na pierwszym i trzecim z czterech zdjęć powyżej na odległym planie widoczna jest też sąsiednia miejscowość Pietrapertosa. Castelmezzano dzieli od niej w linii prostej półtora kilometra, tyle że po drodze jest – w sensie najdosłowniejszym, bez żadnej językowej przesady – przepaść. Między jedną a drugą miejscowością rozpięte są liny służące do rozrywki zwanej il volo dellʼangelo, czyli lotem anioła: delikwent przytwierdzony w pozycji poziomej do liny za pomocą ruchomego wichajstra przemieszcza się metodą grawitacyjną nad przepaścią z szybkością dochodzącą do 120 km/h. Nagrania można sobie obejrzeć na YouTubie, na przykład tu – polecam tylko kontrolować fonię, choć muzyczne upodobania skolegowanych blogerów bywają rozmaite. Ze względu na tę rozrywkę obie miejscowości są podobno latem licznie nawiedzane przez turystów; w lutym byliśmy tam, pomijając miejscowych, zupełnie sami – przez cały dzień spotkaliśmy tylko dwóch, jak nam się zdawało, Amerykanów, okazało się jednak, że jeden z nich w Castelmezzano się urodził i mieszkał przez pierwszych trzynaście lat, czyli i on był w zasadzie miejscowym.

Widok Castelmezzano z przeciwnej strony:
Dwie jasne plamy to siąpiący deszcz. Pośrodku widoczna jest kamienna fasada i wieżyczka kościoła, przed nim mały placyk. W kościele codziennie wieczorem miejscowe kobiety odmawiały chórem różańce, zupełnie jak u nas – to jeden z powodów, dla których w południowych Włoszech czuję się swojsko. Dwa zdjęcia z wnętrza miejscowości:
Na koniec kilka ujęć z dołu, ze spaceru w dolinę. W tych ujęciach bez ceramicznych dachów widać, że miejscowość zachowuje doskonałą spójność wyrazu, jeśli chodzi o barwę tynków: to, co nie jest z nagiego kamienia, otynkowane jest albo na szaro, albo częściej na kolor żółty w odcieniu takim jak miejscowa gleba. Ta jednolitość materiału i tynku podyktowana miejscową geologią jest w świecie śródziemnomorskim powszechna i charakterystyczna; w Polsce jedyny jej znany mi przykład to Kazimierz Dolny i okolice. Osobną sprawą jest spójność architektoniczna, powodująca, że budynki osiemnastowieczne trudno odróżnić od budynków z ostatnich dziesięcioleci (choć, dodajmy gwoli sprawiedliwości, jest też w Castelmezzano jeden dom w stylu tyrolskim).
Jeśli ktoś chciałby się tam wybrać – dojazd z Warszawy zwykłymi środkami komunikacji publicznej zamyka się w czterystu kilkudziesięciu złotych – strefa jest aktywna sejsmicznie, więc lepiej nie zwlekać.

7 kwietnia 2015

Teologia wyzwolenia

Ape 50 w Castelmezzano.

(Gdyby nie religijny synkretyzm naklejek, pojazd sam w sobie nie jest atrakcją – po Włoszech jeżdżą takich krocie).